/* menu boczne */ ?>
Historia
Morze, plaża i masaże - czyli obóz studentów z niepełnosprawnościami w Łebie.
22 sierpnia, 7:45. Dworzec Letni PKP. Uzbrojeni po zęby (olejki, aparaty, sześciopaki i napompowane kaczuszkokształtne koła) studenci PP i UAMu oczekują autobusu, co zawiezie ich do Łeby. W napięciu wpatrują się w widnokrąg. Nie znają się, nie wiadomo kto swój, a kto nie, więc człowiek człowiekowi panią z dziekanatu. Już wieczorem z anonimowych dziewcząt i chłopców wyłoni się DJ Marek i Pan Lansik, a trzy Olgi zostaną ponumerowane celem ułatwienia identyfikacji. Siedząc na plaży, z nostalgią będą wspominać chłodny poznański poranek i śmiać się z tego, co działo się w ich głowach ("Czy mnie polubią?", "Czy wsiadę do odpowiedniego autobusu?", "Czy wziąłem klapki na basen?", "Jak komary trzymają się sufitu?")
Niedziela jak niedziela - od samego rana rusza prasowanie skarpet, czyszczenie uszu i pępka, trefienie włosów. Część zabiera swe wyperfumowane ciała na mszę (nie ma zgody co do tego, czy grill odbywa się tu w kościele, czy msza na grillplacu), ale większość pędzi ustawić się w kolejkę do pana doktora, co nogę wyleczy krioterapią i UGULem, a wzrok masażem kręgosłupa i muzykoterapią. Część zdaje się na czarną magię zwaną polem magnetycznym, wzięciem cieszy się również koedukacyjny hydromasaż w czeluściach bąbelkowanny.
Kurację rozpoczęliśmy w poniedziałek rano. Rześcy, jakbyśmy położyli się tuż po dobranocce, ochoczo oddaliśmy się w ręce rehabilitantek tak młodych, że zdarzyło się nawet kilka przypadków, gdzie student Polibudy wziął prysznic drugi dzień z rzędu. Błogostan osiągnięty dzięki ich wypielęgnowanym dłoniom zakłócało u co niektórych nieprawdopodobne pragnienie. Bo zupa była za słona.
Po obiedzie - penetracja Łeby (chciałam użyć tego słowa, od chwili gdy usłyszałam piosenkę "Kundel Bury"). Nie sądziliśmy, że jest coś, czego nasze piękne oczy jeszcze w Łebie nie widziały, ale okazało się, że poza "klubokawiarniami" jest tu też kościół i nadzwyczaj fascynująca ławka w kształcie palety malarskiej. Ławka ta była jednocześnie kwietnikiem, co dodawało jej dodatkowego uroku. Innym jej smaczkiem była mała złota tabliczka, upamiętniająca niemieckiego malarza, który malował niegdyś w Łebie i któremu ławka została poświęcona. Przepyszna ławka! Niesamowite uniesienie, będące efektem duchowych doznań wywołanych przez ławkę rozpierzchło się dzięki godzinie tzw. czasu wolnego. I dobrze - kolejna ławka mogłaby zabić.
Wycieczka uświadomiła nam jedną bardzo ważną rzecz - wakacje nie są od tego, żeby się odchamiać. Wieczór spędziliśmy więc bratając się z doświadczonymi kuracjuszami w rytmie "Kaczuch" . Taka impra. Trudno o rzetelne informacje na temat afterparty na plaży - niewiele pamiętamy, bo było ciemno.
Kolejne dni mijały jak sen. Bladym świtem śniadanie i zabiegi, potem plaża. Były spacery i zbieranie muszelek, kąpiele morskie i słoneczne, ale hitem okazała się gra w bule. Bardzo szybko załapaliśmy najważniejszą zasadę - z Trenerem gra się tak, żeby wygrał Trener. Rozpoczęliśmy też trening na basenie, więc Polska nie musi się martwić o kadrę pływacką na najbliższą paraolimpiadę.
Przez kilka dni musieliśmy obyć się bez Filipa i Olka, którzy ze względu na zobowiązania względem swej ukochanej drużyny wybyli do Belgii. Zanim wrócili, przybył nasz wielki prezes - Kasia, której zaletami można by obdzielić nie dwóch, ale milion! W pełnym składzie mogłyśmy wreszcie wyruszyć do klubów, aby i w Łebie znanym stało się słynne poznańskie porzekadło, że najładniejsze dziewczyny są na Polibudzie.
Wkrótce wrócili i młodzieńcy. Olek, prócz swej ukochanej Szarej Komórki (dzięki jodowi nadmorskiego powietrza zdołał nauczyć ją takich słów jak "ornament" i "gzyms") przywiózł również muzyczny samochód, który uświetnił grillowy wieczór. W zasadzie to samochód przywiózł Olka. Jakby nie było, przy kiełbaskach i pikantnych skrzydełkach bawiliśmy się świetnie. Cała impreza była w zasadzie inauguracją nowopowstałej organizacji o roboczej nazwie Politechniczna Integracyjna Wspólnota Studentów Kalekich - Ogólnie Lepszych (Ewentualnie CHorych). Mimo, że skrót gwarantuje sponsora, Trener nie jest nastawiony entuzjastycznie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Weekend miał charakter krajoznawczy. Zaczęło się od przejazdu piętrowym autobusem - dla większości z nas był to pierwszy raz, więc zabawa była przednia. Z panem Przewodnikiem pojechaliśmy w Kaszuby. O trasie Łeba - Szymbark wiemy wszystko. Gdzie kto mieszka i czym się zajmuje, jakiego typu las mijamy z prawej i z lewej strony (z powrotem odwrotnie), a nawet, że w pewnym stadzie siedmiu parzystokopytnych to jeden z osiołków (a nie konik!) jest przywódcą. Taki to był rodzaj pana Przewodnika. Studentów PP zdecydowanie bardziej kręcą półprzewodniki.Wycieczkę należy jednak uznać za udaną - w Szymbarku obejrzeliśmy najdłuższą deskę świata - wreszcie coś, o czym można napisać na kartce do rodziców. Na "pogoda ładna, smaczne jedzenie" jesteśmy zbyt ambitni. W domu Sybiraka i replice bunkra poczuliśmy powiew historii - często przerażającej, ale fascynującej historii Polski. Na koniec krzywy domek - czyli zabawa w chowanego z własnym błędnikiem.
Po spożyciu lunch-pakietów (ponoć "suchy prowiant" źle się dziś kojarzy) udaliśmy się do Wąsiorów, gdzie prawdziwie mistycznych doznań dostarczyły nam kurhany i kamienne kręgi pozostawione tam przez Gotów. Mimo ostrzeżeń Przewodnika o złu czyhającym pod diabelskimi kamieniami znalazło się kilu śmiałków,którzy podjęli ryzyko wstąpienia na przeklętą ziemię. Jednemu z nich zdechła papuga, ale nie wiemy, czy Goci mają z tym coś wspólnego.
W niedzielę wesoły autobus zawiózł nas do Trójmiasta. To tu wspomniany wcześniej "gzyms" i "ornament", wywołujące lekki stan upojenia w Emilii i Piotrku z architektury, trafiły do olkowej Szarej. Drogę powrotną umilił nam recital kolegi Winicjusza, kontynuowany na czwartkowym karaoke w ośrodku Mazowsze.
Rozpoczęliśmy drugi tydzień niekończącej się imprezy (poprawna nazwa: turnus wypoczynkowo-rehabilitacyjny) i niektórym Łeba przestała wystarczać. Wyruszyli więc na wycieczkę rowerową do latarni Stilo. Nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie słynny Upadek Z Rowerem Do Morza będący dziełem kolegi, który chce zachować anonimowość. Mimo braku stosownych zdjęć, dramatyzm tego wydarzenia mieliśmy okazję przeżyć wielokrotnie, dzięki krótkiemu monodramowi przygotowanemu przez Dominika.
W czwartek zepsuła się pogoda. Ignorując słuszne uwagi Rozsądnie Myślącego Młodzieńca, że skoro te wydmy takie ruchome, to mogłyby przyleźć do ośrodka, w deszczu i różnych dziwacznych wehikułach udaliśmy się do Słowińskiego Parku Narodowego, a potem do Muzeum Wyrzutni Rakiet. Niecodzienne konstrukcje i schematy z czasów IIWŚ to dla studentów PP nie lada gratka, ale Pan Przewodnik szybko nas stamtąd przepędził, gdyż na oprowadzanie po MWR monopol mieli zatrudnieni tam młodzieńcy, a pan Przewodnik pilnie chciał opowiedzieć nam o gatunkach sosny.
Turnus zakończyliśmy wspólną imprezą. Za wzorowe zachowanie niektórzy z nas dostali czepki pływackie z logo UAMu - naiwni, myśleli, że będziemy im zdobywać medale. Polały się łzy, DJ zwany Ejem nie bardzo mógł coś na to poradzić - tragizm rozstania poruszył nawet najtwardszych. Ale podobno w kwietniu pojedziemy w Alpy. Prawda, panie Trenerze..?
/* koniec zawartosc stron i podstron */?>
/* koniec menu bocznego */?>
/* zawartosc stron i podstron */?>
Historia
Morze, plaża i masaże - czyli obóz studentów z niepełnosprawnościami w Łebie.
22 sierpnia, 7:45. Dworzec Letni PKP. Uzbrojeni po zęby (olejki, aparaty, sześciopaki i napompowane kaczuszkokształtne koła) studenci PP i UAMu oczekują autobusu, co zawiezie ich do Łeby. W napięciu wpatrują się w widnokrąg. Nie znają się, nie wiadomo kto swój, a kto nie, więc człowiek człowiekowi panią z dziekanatu. Już wieczorem z anonimowych dziewcząt i chłopców wyłoni się DJ Marek i Pan Lansik, a trzy Olgi zostaną ponumerowane celem ułatwienia identyfikacji. Siedząc na plaży, z nostalgią będą wspominać chłodny poznański poranek i śmiać się z tego, co działo się w ich głowach ("Czy mnie polubią?", "Czy wsiadę do odpowiedniego autobusu?", "Czy wziąłem klapki na basen?", "Jak komary trzymają się sufitu?")
Niedziela jak niedziela - od samego rana rusza prasowanie skarpet, czyszczenie uszu i pępka, trefienie włosów. Część zabiera swe wyperfumowane ciała na mszę (nie ma zgody co do tego, czy grill odbywa się tu w kościele, czy msza na grillplacu), ale większość pędzi ustawić się w kolejkę do pana doktora, co nogę wyleczy krioterapią i UGULem, a wzrok masażem kręgosłupa i muzykoterapią. Część zdaje się na czarną magię zwaną polem magnetycznym, wzięciem cieszy się również koedukacyjny hydromasaż w czeluściach bąbelkowanny.
Kurację rozpoczęliśmy w poniedziałek rano. Rześcy, jakbyśmy położyli się tuż po dobranocce, ochoczo oddaliśmy się w ręce rehabilitantek tak młodych, że zdarzyło się nawet kilka przypadków, gdzie student Polibudy wziął prysznic drugi dzień z rzędu. Błogostan osiągnięty dzięki ich wypielęgnowanym dłoniom zakłócało u co niektórych nieprawdopodobne pragnienie. Bo zupa była za słona.
Po obiedzie - penetracja Łeby (chciałam użyć tego słowa, od chwili gdy usłyszałam piosenkę "Kundel Bury"). Nie sądziliśmy, że jest coś, czego nasze piękne oczy jeszcze w Łebie nie widziały, ale okazało się, że poza "klubokawiarniami" jest tu też kościół i nadzwyczaj fascynująca ławka w kształcie palety malarskiej. Ławka ta była jednocześnie kwietnikiem, co dodawało jej dodatkowego uroku. Innym jej smaczkiem była mała złota tabliczka, upamiętniająca niemieckiego malarza, który malował niegdyś w Łebie i któremu ławka została poświęcona. Przepyszna ławka! Niesamowite uniesienie, będące efektem duchowych doznań wywołanych przez ławkę rozpierzchło się dzięki godzinie tzw. czasu wolnego. I dobrze - kolejna ławka mogłaby zabić.
Wycieczka uświadomiła nam jedną bardzo ważną rzecz - wakacje nie są od tego, żeby się odchamiać. Wieczór spędziliśmy więc bratając się z doświadczonymi kuracjuszami w rytmie "Kaczuch" . Taka impra. Trudno o rzetelne informacje na temat afterparty na plaży - niewiele pamiętamy, bo było ciemno.
Kolejne dni mijały jak sen. Bladym świtem śniadanie i zabiegi, potem plaża. Były spacery i zbieranie muszelek, kąpiele morskie i słoneczne, ale hitem okazała się gra w bule. Bardzo szybko załapaliśmy najważniejszą zasadę - z Trenerem gra się tak, żeby wygrał Trener. Rozpoczęliśmy też trening na basenie, więc Polska nie musi się martwić o kadrę pływacką na najbliższą paraolimpiadę.
Przez kilka dni musieliśmy obyć się bez Filipa i Olka, którzy ze względu na zobowiązania względem swej ukochanej drużyny wybyli do Belgii. Zanim wrócili, przybył nasz wielki prezes - Kasia, której zaletami można by obdzielić nie dwóch, ale milion! W pełnym składzie mogłyśmy wreszcie wyruszyć do klubów, aby i w Łebie znanym stało się słynne poznańskie porzekadło, że najładniejsze dziewczyny są na Polibudzie.
Wkrótce wrócili i młodzieńcy. Olek, prócz swej ukochanej Szarej Komórki (dzięki jodowi nadmorskiego powietrza zdołał nauczyć ją takich słów jak "ornament" i "gzyms") przywiózł również muzyczny samochód, który uświetnił grillowy wieczór. W zasadzie to samochód przywiózł Olka. Jakby nie było, przy kiełbaskach i pikantnych skrzydełkach bawiliśmy się świetnie. Cała impreza była w zasadzie inauguracją nowopowstałej organizacji o roboczej nazwie Politechniczna Integracyjna Wspólnota Studentów Kalekich - Ogólnie Lepszych (Ewentualnie CHorych). Mimo, że skrót gwarantuje sponsora, Trener nie jest nastawiony entuzjastycznie. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Weekend miał charakter krajoznawczy. Zaczęło się od przejazdu piętrowym autobusem - dla większości z nas był to pierwszy raz, więc zabawa była przednia. Z panem Przewodnikiem pojechaliśmy w Kaszuby. O trasie Łeba - Szymbark wiemy wszystko. Gdzie kto mieszka i czym się zajmuje, jakiego typu las mijamy z prawej i z lewej strony (z powrotem odwrotnie), a nawet, że w pewnym stadzie siedmiu parzystokopytnych to jeden z osiołków (a nie konik!) jest przywódcą. Taki to był rodzaj pana Przewodnika. Studentów PP zdecydowanie bardziej kręcą półprzewodniki.Wycieczkę należy jednak uznać za udaną - w Szymbarku obejrzeliśmy najdłuższą deskę świata - wreszcie coś, o czym można napisać na kartce do rodziców. Na "pogoda ładna, smaczne jedzenie" jesteśmy zbyt ambitni. W domu Sybiraka i replice bunkra poczuliśmy powiew historii - często przerażającej, ale fascynującej historii Polski. Na koniec krzywy domek - czyli zabawa w chowanego z własnym błędnikiem.
Po spożyciu lunch-pakietów (ponoć "suchy prowiant" źle się dziś kojarzy) udaliśmy się do Wąsiorów, gdzie prawdziwie mistycznych doznań dostarczyły nam kurhany i kamienne kręgi pozostawione tam przez Gotów. Mimo ostrzeżeń Przewodnika o złu czyhającym pod diabelskimi kamieniami znalazło się kilu śmiałków,którzy podjęli ryzyko wstąpienia na przeklętą ziemię. Jednemu z nich zdechła papuga, ale nie wiemy, czy Goci mają z tym coś wspólnego.
W niedzielę wesoły autobus zawiózł nas do Trójmiasta. To tu wspomniany wcześniej "gzyms" i "ornament", wywołujące lekki stan upojenia w Emilii i Piotrku z architektury, trafiły do olkowej Szarej. Drogę powrotną umilił nam recital kolegi Winicjusza, kontynuowany na czwartkowym karaoke w ośrodku Mazowsze.
Rozpoczęliśmy drugi tydzień niekończącej się imprezy (poprawna nazwa: turnus wypoczynkowo-rehabilitacyjny) i niektórym Łeba przestała wystarczać. Wyruszyli więc na wycieczkę rowerową do latarni Stilo. Nie byłoby w tym nic fascynującego, gdyby nie słynny Upadek Z Rowerem Do Morza będący dziełem kolegi, który chce zachować anonimowość. Mimo braku stosownych zdjęć, dramatyzm tego wydarzenia mieliśmy okazję przeżyć wielokrotnie, dzięki krótkiemu monodramowi przygotowanemu przez Dominika.
W czwartek zepsuła się pogoda. Ignorując słuszne uwagi Rozsądnie Myślącego Młodzieńca, że skoro te wydmy takie ruchome, to mogłyby przyleźć do ośrodka, w deszczu i różnych dziwacznych wehikułach udaliśmy się do Słowińskiego Parku Narodowego, a potem do Muzeum Wyrzutni Rakiet. Niecodzienne konstrukcje i schematy z czasów IIWŚ to dla studentów PP nie lada gratka, ale Pan Przewodnik szybko nas stamtąd przepędził, gdyż na oprowadzanie po MWR monopol mieli zatrudnieni tam młodzieńcy, a pan Przewodnik pilnie chciał opowiedzieć nam o gatunkach sosny.
Turnus zakończyliśmy wspólną imprezą. Za wzorowe zachowanie niektórzy z nas dostali czepki pływackie z logo UAMu - naiwni, myśleli, że będziemy im zdobywać medale. Polały się łzy, DJ zwany Ejem nie bardzo mógł coś na to poradzić - tragizm rozstania poruszył nawet najtwardszych. Ale podobno w kwietniu pojedziemy w Alpy. Prawda, panie Trenerze..?
rybka